czwartek, 13 października 2016

Zgubiona latarka i złamany ząb

Poniższy artykuł po raz pierwszy ukazał się w Magazynie "n.p.m." nr 2/2016 (179). Możesz pobrać go w formacie PDF.

 
– Tak przyszedłeś, czy coś się stało? – spytała Magda, pani doktor stomatologii. Znamy się od kilkunastu lat, od mojej pierwszej, długiej podróży do Azji, kiedy zadbała o to, bym w Indiach nie musiał iść do dentysty. Od tamtej pory żadnemu innemu lekarzowi nie pozwalam dotykać moich zębów.
Mój grymas na twarzy mówił wszystko, nie trzeba było odpowiadać.
– Tylko nie mów, że to ta prawa, górna szóstka! – usłyszałem.
Tak, to była ta szóstka. Ząb z historią, ratowany wielokrotnie. Taki, na który miałem uważać.
•••
– Pamiętasz drogę? – spytał Dordże, gospodarz z Ursi gdy zbierałem się do ruszenia. Coś tam pamiętałem ale niedokładnie. – Musisz skręcić w boczną dolinę, – dodał i coś jeszcze wyjaśnił. Ursi leży niedaleko popularnego szlaku Padum – Lamajuru w Ladakhu. Mała, niezbyt często odwiedzania, niezwykle malownicza wieś. Urocza zwłaszcza teraz, jesienią. Leży, jak na Ladakh, niezbyt wysoko – na wysokości około 3660 m n.p.m. Tuż za nią wyrasta mur: grzbiet strzelistych szczytów oddzielający dolinę rzeki Japoli (Yapola) – za mną, od doliny Indusu na północy. Wznosząca się 4946 m n.p.m. Tar La to najniższy okoliczny punkt na tej grani – przez tą przełęcz prowadzi najkrótsza – choć na pewno nie najprostszą – droga z Ursi do doliny Indusu i dalej do stolicy regionu, Leh. Sporo stromego podchodzenia na znacznej wysokości. Za przełęczą ścieżka prowadzi niemal pionowym, sypiącym się zboczem, a później kamienistym dnem doliny – długa, nużąca droga w stronę pierwszej wsi – Tar, położonej prawie 1600 m niżej niż przełęcz.
 
To była moja druga wizyta w Ursi. Pięć lat wcześniej kończyłem tą trasą długi, samotny trek z Padumu, kombinowaną nieco trasą przez Lingszed, przełęcz Barmi, moją ulubioną, mocno izolowaną wieś Dibling, przełęcz Kandźi, Szilakong, aż do Alći, gdzie zacząłem wtedy wędrowanie. Tym razem to był kolejny trek w sezonie. Ostatni, bo zamarzająca woda w butelce leżącej w nocy w środku namiotu jednoznacznie wskazywała na to, że czas się zbierać. Wolałem spać u ludzi, w gospodarstwach. Było odrobinę cieplej, nie trzeba było gotować, a przede wszystkim rano składać namiotu, co powodowało, że szybciej się zbierałem.
 
Pamiętałem Dordża i jego rodzinę. Miałem ze sobą zdjęcia zrobione przy poprzedniej wizycie. Trzech chłopaków – wtedy kilkuletnich – teraz było nastolatkami; dwóch z nich mieszkało w internatach szkolnych daleko od rodzinnej wsi. Miło mi było, że gospodarze też mnie pamiętają.
 
Ruszyłem. Przy pożegnaniu Dordże jeszcze raz przestrzegł mnie bym nie pomylił drogi. I oczywiście: pomyliłem! Poszedłem wyraźną ścieżką prowadzącą dnem głównej doliny. Minąłem kluczowy skręt. Doszedłem do pastwiska, zamkniętego stromościami, z przełęczą wysoko nade mną. Może trzeba było zawrócić do Ursi i spróbować kolejnego dnia ale wróciłem tylko do rozwidlenia, do miejsca, w którym powinienem był skręcić.
 
Znów stromo w górę. Mozolna wspinaczka, a później morze gór widoczne z przełęczy. Góry Zaskar i główna grań Wysokich Himalajów za mną, dolina Indusu, pasmo Ladakh, a za nim Karakorum – przede mną. Stromizna i wąskie ścieżki zakosów podejścia i drogi w dół powodują, że to szlak niechętnie obierany przez właścicieli jucznych koni – nie jest więc często odwiedzany. Nikogo nie spotkałem.
 
Nie chciałem spać w namiocie jak poprzednim razem. Chciałem dojść do wsi Tar. Zdawało mi się, że to już tuż, tuż, za zakrętem. Ale za nim był kolejny, a później kolejne połączenie strumyczków i następny skręt. Wciąż niewygodnie, bez wyraźnej ścieżki, kamienistym dnem. Zmierzchało, a we mnie rosło zniecierpliwienie i złość o to, że pomyliłem drogę na przełęcz, przez co podejście zabrało mi tak dużo czasu. Ignorowałem narastającą ciemność – nie chciałem tracić czasu na zatrzymanie i wyciąganie latarki.
 
Duża dolina z prawej, która wydała się jakaś znajoma. Tak! Są pierwsze pola uprawne! Do wsi musi być niedaleko. W szarówce zauważam kobietę z koszem na plecach, najpewniej wracającą z pracy w polu. – Dźule! – pozdrawiam ją w lokalnym języku i uśmiecham się, a po chwili pytam, czy dochodzimy do Taru. Kobiecie nie zamykają się usta. Nie rozumiem ni w ząb z tego co mówi, a ona zdaje się ignorować moje znaki mające wskazywać, że nie mówię po ladakhijsku. Już we wsi pytam o homestay, czyli możliwość noclegu. To generuje kolejny potok niezrozumiałych dla mnie słów ale i gest jasno wskazujący, że mam iść za nią.
 

 
Nowy, ładnie zaaranżowany dom. Zakwaterowano mnie w sporym pokoju z dużymi oknami. Kilka materaców, przy nich małe, tradycyjne, drewniane, ładnie zdobione stoliczki – siedzi się przy nich na ziemi, w siadzie skrzyżnym. Po środku koza. W małej kuchni reszta rodziny robi jakąś kiszonkę ze świeżo zebranych, małych marchewek. Sympatyczny, głuchoniemy chłopak pewnie gdzieś koło 18-letni pokazuje mi dom. Z rodzicami porozumiewam się korzystając z pomocy jego ciut starszej siostry, która dobrze mówi po angielsku. Wypytuję o drogę na następny dzień, do wsi Mangju. Już wiem, że na mapach, które mam jest źle zaznaczona.
 
Pamiętam, że gadatliwa gospodyni przygotowała mi prowiant na drogę. Na odchodne dostałem jeszcze kilka malutkich owoców z przydomowej jabłonki – przepysznych. Chłopak odprowadził mnie do granicy wsi i początku podejścia. Do Mangju dotarłem osiem godzin później. Wieczorem okazało się, że nie mam czołówki. Musiałem ją zostawić u gospodarzy w Tar – trudno, wszak został mi jeden dzień marszu, później miałem jechać do Leh, a potem lecieć do Polski.
 

 
Do Taru wróciłem zimą, w styczniu 2014 roku, podchodząc wprost od drogi prowadzącej doliną Indusu. Niezbyt męcząca, 2-godzinna wędrówka ładną doliną, po wyraźnej i wygodnej ścieżce. Mroźnie, pewnie koło minus 10, ale słonecznie. Granatowe niebo bez chmurki, nagie zbocza miejscami tylko przyprószone kilkucentymetrową warstewką śniegu. Przed pierwszym domem we wsi kilka kobiet grzeje się na słońcu dziergając na drutach, rozmawiając i zaśmiewając się co chwila. Wymieniamy pozdrowienia i uśmiechy. Dziewczyny pytają czy chcę homestay – kwaterę, ale mówię, że znam tu kogoś. Idąc dalej rozglądam się za znanym mi domem przy jabłoni. I nagle słyszę potok słów znanego mi głosu. Moja gospodyni sprzed kilku lat wypatrzyła mnie już i mówi coś z daleka, czego oczywiście nie rozumiem.
 
Wchodzimy do domu, siadam w znanym mi pokoju. Próbuję wytłumaczyć, że nie potrzebuję ogrzewania kozą – w Ladakhu jest bardzo mało drewna opałowego, zimą pomieszczeń praktycznie się nie ogrzewa poza kuchnią podczas gotowania. W kuchni spędza się większość czasu. Na tej wysokości koza czy palenisko bardzo szybko stygną. Nocą w domu jest zwykle kilka stopni poniżej zera.
 

 
Z niezrozumiałego dla mnie w większości potoku słów i gestów udaje mi się wyłapać, że syn przeniósł się do Leh, gdzie pracuje jako stolarz. Po chwili na moich kolanach ląduje rodzinny album ze zdjęciami z jego ślubu. Jest jeszcze coś, co kobieta stara mi się wciąż wytłumaczyć, czego ja nie mogę załapać. Na szczęście niebawem przychodzi gospodarz. Teraz, pod nieobecność córki, bez jej pomocy, udaje mu się składać zdania po angielsku na tyle dobrze, że możemy się porozumieć. Wraz z gospodynią z przejęciem opowiadają mi o latarce. Tak, tej którą zostawiłem przypadkiem podczas poprzedniej wizyty. Okazuje się, że rodzina bardzo przejęła się, że nie będę miał latarki. Kolejnego dnia gospodarz zszedł w dół doliny do głównej drogi i pojechał do Mangju, gdzie szukał mnie chcąc oddać mi latarkę. Musiał poświęcić na to w sumie ze dwa dni. Na moje gapiostwo. Na błahą dla mnie sprawę, która jemu wydała się ważna.
 

 
Do herbaty dostaję jus z łuskanymi pestkami moreli. Jus, czyli prażone ziarno jęczmienia. Do tego jeszcze suszone morele. Najbardziej lubię te, które przed suszeniem zostały wydrylowane, z których pestki wyłuskano, a morelowe migdałki umieszczono ponownie w owocu. I te, których słońce nie wysuszyło całkowicie, w których wciąż pozostała odrobina miękkości. Lokalne przysmaki – wszystko uwielbiam!
 
Trach! Coś niepokojąco zgrzytnęło w moich zębach. Wśród ziarenek jusu pewnie było ziarenko żwirku. Nagle zrobiło mi się ciepło. Badam językiem niefortunne skutki rozpustnego obżarstwa. Prawa, górna szóstka. Rozpadła się.
 
----
Informacja o nazwach geograficznych: Nazwy ujęte w wytycznych Komisji Standaryzacji Nazw Geograficznych zapisano zgodnie z jej zaleceniami. W szczególności dotyczy to nazwy Zaskar zapisywanej w języku angielski ale i często w piśmiennictwie polskim jako "Zanskar". "Zaskar" jest zapisem stosowanym przez PWN i w takiej formie użyto go w artykule. Nazwy nieujęte w w.w. opracowaniu zapisano według własnej propozycji.
---

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz