środa, 4 listopada 2015

Mała rocznica - 5 lat pracy pilota

Właśnie mija 5 lat mojej pracy pilota wycieczek. W tym czasie poprowadziłem:
  • 12 wyjazdów trekkingowych w Himalajach (w tym 6 trekkingów w Ladakhu);
  • 15 wycieczek przyrodniczych i fotograficznych po Islandii (część z nich obejmowała również Wyspy Owcze);
  • 17 trampingów po Indiach, Nepalu lub obu tych krajach;
  • autokarową wycieczkę do Norwegii;
  • kilkadziesiąt wycieczek szkolnych w różnych częściach Polski.
Pracowałem dla Exploruj.pl, Fokusa, Horyzontów, i Rainbow Tours.
 
Przemierzyłem niezliczoną ilość kilometrów: na pewno grubo ponad 1000 pieszo, wiele tysięcy autobusem, podobnie pociągiem, trudno mi nawet zgadnąć ile samolotem.
 
Poznałem nowe miejsca, a na wiele z tych, które znałem wcześniej spoglądam inaczej. Przeżyłem sporo przygód. Poznałem setki osób i to spotkania z nimi są dla mnie najważniejsze. To one najbardziej mnie wzbogacają i generują przekonanie, że wykonuję najlepszy zawód na świecie!
 
Szczęściarz. :)

wtorek, 3 listopada 2015

Ladakh 2016 - propozycje wyjazdów oraz refleksje po poprzednich sezonach

W 2015 roku wraz z Exploruj.pl zrealizowaliśmy trzy wyjazdy trekkingowe do Ladakhu. Na przyszły rok zaplanowane są cztery wyprawy, o których przeczytać można w innym miejscu tej witryny. Przed mijającym właśnie sezonem tutaj, na tym blogu opublikowałem komentarz do programów, który odnosi się przede wszystkim do trudność poszczególnych wyjazdów. Komentarz ten jest aktualny - nasza propozycja na rok 2016 jest taka sama jak była w tym roku. Może być pomocny przy wyborze treku.
 
Ladakh jest z jednej strony trudnym regionem wędrówkowym, z drugiej daje fantastyczne możliwości dzikich treków ale i zetknięcia z ludnością kręgu kultury tybetańskiej i z buddyzmem tybetańskim w żywym wydaniu. Wszystko tu jest położone wysoko i bardzo wysoko co nakłada konieczność aklimatyzacji, ograniczona jest tu infrastruktura turystyczna więc wędrując biwakujemy, nie mamy dostępu do prysznica itd., wędrujemy na dużej wysokości, a więc trekking wymaga od nas dużego wysiłku. Zdarza się, że przez kilka dni nikogo nie spotykamy, widujemy sporo dzikich zwierząt, otoczeni jesteśmy morzem gór i bezkresną przestrzenią, kręcimy młynkami modlitewnymi, odwiedzamy niesamowicie usytuowane klasztory, spotykamy mnichów, podglądamy ludność przy pracach polowych, czasami odwiedzamy ich domy, kosztujemy ich potraw.
 
Wyjazd do Ladakhu to przygoda, nie sądzę by dało się ją zapomnieć. Jestem pewien, że wielu z tych co tam byli po powrocie tęskni. Wiem dobrze, że wielu chce tam jechać ponownie, część wraca wielokrotnie.  
  Do Ladakhu nie da się pojechać na krótko. Trekking - choćby najprostszy - musi być solidnie przygotowany tak, byśmy przed jego rozpoczęciem byli właściwie zaaklimatyzowani, by po drodze nabierać wysokości stopniowo, by uwzględnić ewentualne sytuacje awaryjne - bo gdy coś się dzieje w Ladakhu, to z reguły, przynajmniej na początku, musimy sobie poradzić sami.
 
Cieszę się, bo po różnych próbach, w ostatnich latach udaje mi się realizować trudne wyjazdy trekkingowe do Ladakhu wedle mojego własnego pomysłu. To stało się możliwe dzięki mojej współpracy z Zespołem Exploruj.pl, który specjalizując się od lat w turystyce górskiej doskonale wie, że w górach bezpieczeństwo jest najważniejsze. Dobrze się dogadujemy. Kluczowym elementem są też nasi partnerzy w Ladakhu. To grupa organizująca trekkingi dla obcokrajowców od ponad 20 lat, prowadzona przez bardzo doświadczonego przewodnika i menadżera. Jasne, że przez tych kilka lat na szlaku zdarzały się sytuacje kryzysowe - czy to choroba uczestnika, czy niespodziewana zmiana warunków pogodowych. Mój lokalny zespół zawsze pracował ze mną i uczestnikami zgodnie, tak by jak najlepiej zaradzić zaistniałej sytuacji. Trudno mi sobie wyobrazić lepszy team. Moja znajomość regionu jest w tej układance dodatkiem, pewnie nie bez znaczenia. Razem popularyzujemy trudno dostępną część Himalajów, umożliwiamy dotarcie do fantastycznych miejsc, w których bywa niewielu.
 
To nie są wyjazdy dla ekstremalistów - sposób w jaki są organizowane zapewnia, że średnio doświadczona osoba o dobrej kondycji i zdrowiu, kochająca chodzić po górach i do codziennego wędrowania w miarę przygotowana, może przeżyć poważną himalajską przygodę. Szczególnie dbamy o aklimatyzację i bezpieczeństwo. Nie wyobrażam sobie, by na trudnym, wielodniowym, komercyjnym treku na dużej wysokości w Himalajach uczestnicy dźwigali duże plecaki, czy po wielu godzinach marszu szykowali sobie samemu posiłek. Dlatego duże plecaki niesione są przez konie; dlatego idziemy w towarzystwie lokalnego przewodnika, kucharza i zwykle jeszcze dwóch czy trzech osób. To ten zespół naszych trekkingowych partnerów umożliwia nam realizację trudnego treku. Staje się kluczowy zwłaszcza wtedy, gdy coś nie idzie zgodnie z planem, a tego w górach wykluczyć nie można.
 
Oczywiście ważne, by do wyjazdu dobrze się przygotować. Uwagi na temat zdrowia i kondycji są przy opisie każdego z naszych wyjazdów na stronie Exploruj oraz we wcześniej wspomnianych moich uwagach. Są tam też zalecenia dotyczące doświadczenia w wędrowaniu na wysokości. To nie jest tak, że ktoś kto nie był na trekkingu na podobnej wysokości, nie może jechać. Brak takiego doświadczenia nie dyskwalifikuje ale wiedza o tym jak funkcjonujemy na takiej wysokości się przydaje. W wysokich górach większości z nas spada tempo marszu. Jeśli ktoś na mniejszych wysokościach porusza się zdecydowanie wolniej niż przeciętny piechur, to na tej wysokości będzie prawdopodobnie potrzebować znacznie więcej czasu, a na większości trekkingów dzienne odcinki są długie. W takim wypadku należy pomyśleć o wyborze wyjazdu z krótszymi odcinkami dziennymi - na przykład trekking doliną Markhi.
 
Doświadczenie w wędrowaniu lub choćby przebywaniu powyżej 3000 m n.p.m. daje też pojęcie o aklimatyzowaniu się własnego organizmu. Oczywiście tu nie ma ścisłych reguł - dobra aklimatyzacja na wcześniejszym wyjeździe nie gwarantuje, że będziemy się dobrze aklimatyzować zawsze. I odwrotnie - złe doświadczenia nie oznaczają, że będziemy mieli kłopoty. Brak doświadczenia lub złe doświadczenia mogą być jednak wskazaniem do tego, by na przykład wybrać wyjazd z dłuższym czasem na aklimatyzację, na mniejszych wysokościach - w wypadku Ladakhu trekking doliną Markhi albo jakiś wyjazd w Himalaje Nepalu (np. Sanktuarium Annapurny). Znam jednak osoby, dla których nasz wyjazd Kandźi La czy nawet Samsara, na którym długo przebywamy powyżej 4000 m n.p.m., był pierwszym doświadczeniem powyżej 3000 m, które świetnie dały sobie radę i nie miały kłopotów z wysokością. Zawsze bardzo ważne jest, by podczas wyprawy obserwować swój organizm, obserwować wzajemnie innych uczestników i o wszystkich dolegliwościach rozmawiać z towarzyszami i liderem grupy, co oczywiście zawsze staram się inicjować. Choroba wysokościowa nie ma nic wspólnego z przygotowaniem kondycyjnym i może się zdarzyć każdemu z nas!
 
Do wyjazdu należy się przygotować kondycyjnie. Specjalnie w naszych materiałach piszę o tym, że trzeba przede wszystkim być przygotowanym do codziennych długich, wielogodzinnych wędrówek. Może się wydawać, że to takie błahe zalecenie więc nie trzeba robić nic. A później na treku mogą być problemy. Nie raz słyszałem o przygotowaniu na siłowni, na rowerze itp. Tak, to wszystko na pewno poprawia kondycję, siłę itd. ale uważam, że najważniejsze to właśnie przygotowanie na długie, codzienne marsze. Rower to nie jest to samo! Przygotowanie poprzez wędrowanie właśnie, choćby w najbliższej okolicy. Trudno tu mówić o jakiś zaleceniach uniwersalnych, bo różne jest doświadczenie poszczególnych osób i różny stopień codziennej aktywności. Generalnie chodzi o to, by przed wyjazdem być "rozruszanym". Trekking polega na chodzeniu, nie są wymagane żadne specjalne umiejętności ani predyspozycje. Wielogodzinne wędrowanie po górach trzeba jednak lubić i być do niego przyzwyczajonym!
 
Zachęcam do przejrzenia prezentacji moich zdjęć Ladakhu, zdjęć w galerii na Ladakh.pl, a także fotografii, do których linki umieściłem tutaj. Zapraszam do Ladakhu!

wtorek, 27 października 2015

Zaskar czy Zanskar czyli odrobinę o nazwach geograficznych

Opublikowany niedawno tekst Konrada Godlewskiego o odmianie nazw geograficznych przez przypadki (którego to przeczytanie gorąco polecam) skłonił mnie do napisania wreszcie kilku słów o stosowaniu obcych nazw geograficznych, co miałem zrobić już dawno.
 
Sprawa, która raz na jakiś czas do mnie wraca, wiąże się z zamieszaniem wokół zapisu nazwy Zaskar czy Zanskar odnoszącej się do rzeki, regionu i gór w Ladakhu, którym przecież od pewnego czasu się zajmuję. Mam wrażenie, że w polskim internecie oraz polskojęzycznych publikacjach jest trochę zamieszania odnośnie tego jak tę nazwę zapisywać. Zamieszania nie bez powodu.
 
Zapis "Zaskar" oddaje brzmienie tej nazwy wypowiadanej na miejscu, w Ladakhu, przez miejscową ludność. Ten zapis jest też zgodny z większością publikacji anglojęzycznych, choć zapisy alternatywne można spotkać na niektórych mapach czy w książkach. Wydaje się więc, że nie ma problemu.
 
Nie! Zanskaru nie znajdziemy w Encyklopedii PWN (dostęp przez pwn.pl w dniu 27.10.2015)! Dziwne, bo przecież Zanskar, (a właściwie - Zaskar) to duża rzeka - główny dopływ górnego Indusu, to spora kraina geograficzna, wreszcie to duże pasmo górskie - Góry Zaskar, leżące w Himalajach. Czyżby Encyklopedia PWN nie uwzględniała tych haseł?
 
Oczywiście uwzględnia! Kluczem jest właśnie zapis. Zaskar a nie Zanskar. Zaskar jest jako hasło w Encyklopedii, Zanskaru nie ma. Dlaczego?
 
Przy Głównym Geodecie Kraju funkcjonuje komórka - Komisja Standaryzacji Nazw Geograficznych Poza Granicami Polski, - która wydaje wytyczne w zakresie nazewnictwa obiektów geograficznych. Zalecenia te publikowane są w postaci spisów nazw geograficznych poszczególnych części świata, dostępnych na stronach internetowych Urzędu. W spisie jest Zaskar, a nie ma Zanskaru.
 
I choć ten "Zaskar" mi strasznie nie pasuje, to go używam. Bo uważam, że jak jest jakiś standard, to trzeba się go trzymać. A od tego argumentu może ważniejsze jest dla mnie to, że próżno szukać Zaskaru w Encyklopedii PWN, że PWN też trzyma się tego standardu! Uważam więc, że nie ma powodu by wprowadzać zamieszanie i należy tego Zaskaru używać. Tam gdzie mogę podaję w nawiasie czy w przypisach, że chodzi o ten sam region, góry czy rzekę, która zapisywana jest też jako "Zanskar".
 
Podobnym drażniącym mnie nieco przykładem jest nazwa największej osady w Zaskarze. Choć jej w publikacji Komisji Nazw Geograficznych GUGiK nie ma, to miejscowość pojawia się w Encyklopedii PWN. Niestety znów w formie niepopularnej, innej niż najczęściej zapisywana po angielsku, a co może najgorsze nie oddającej jej brzmienia. Zaskarczycy powiedzą "Padum" i tak tę nazwę po angielsku najczęściej zapiszą. My za PWN-em powinniśmy zapisać "Padam".
 
I tak, sprawa nie dotyczy tylko Zaskaru, a wszystkich nazw znajdujących się w spisie nazw publikowanym przez Komisję GUGiK. Należy używać ich w formie zalecanych przez Komisję. I odmieniać przez przypadki, o czym napisał wcześniej Konrad Godlewski, co już zostało tu wspomniane.
 
Mam wątpliwości co do nazw, które w publikacjach Komisji nie występują. Skłaniam się do zdania, że należy je zapisywać tak, by mogły zostać odczytane (po polsku) w brzmieniu używanym w danym regionie. Takie podejście grozi jednak tym, że trudno miejsce takie będzie zidentyfikować posługując się ogólnodostępnymi źródłami, które zwykle stosują zapis angielski. Rozwiązaniem wydaje się wówczas podanie nazwy w nawiasie. Wówczas mamy spolszczoną nazwę, którą możemy normalnie po polsku odmieniać, a czytelnik nie ma problemów z jej odczytaniem, a w nawiasie mamy nazwę, która umożliwia zidentyfikowanie obiektu.
 
Kair, Egipt. 27 października 2015 r.

Refleksja w Hardwarze w upalny, majowy wieczór

Zobaczenie indyjskiej ulicy - zobaczenie, bo dogłębne jej poznanie jest zapewne dla przybysza niedostępne - zdaje mi się być ważne z punktu widzenia próby zrozumienia współczesnego świata. Brudnej, śmierdzącej, hałaśliwej, tłocznej. Ulicy, której chaos zdaje się wzmagać wraz z rosnącym potworem upału okresu poprzedzającego nadejście letniego monsunu. Ulicy bez miejsca na oddech, wypoczynek. Barwnej, żywej. Potwornie męczącej. Ważne, bo świat - a w każdym razie znaczna część jego mieszkańców - żyje tak jak ta ulica, a nie tak jak my w oazie o nazwie Europa. Tak, ale czy doświadczanie tego ponownie, kolejny raz, od nowa, do czegoś mnie prowadzi?
 
Hardwar (Haridwar), Uttarakhand, Indie. 10 maja 2015 r.

sobota, 9 maja 2015

Sweeper-walla

Nad Gaurikund od świtu latały helikoptery. Mnóstwo ich! Były momenty, że przelatywał jakiś co minutę. Woziły pielgrzymów do odległego o kilkanaście kilometrów Kedarnath - dla hinduistów jednego z najważniejszych miejsc pielgrzymkowych w Himalajach.
 
Podróż helikopterem to oczywiście najbardziej luksusowa droga dotarcia do Kedarnath. Można też iść pieszo, jechać konno lub zostać zaniesionym górskim, stromo wznoszącym się szlakiem w lektyce. Funkcjonują dwie wersje lektyk: siedzisko niesione przez dwie pary tragarzy albo fotelik zakładany na plecy zwykle niezbyt krępego mężczyzny. Te ostatni noszą ponoć wyłącznie Nepalczycy.
 
Byłem zmęczony i chciałem spać. Zdawało mi się, że nie muszę ruszać o świcie by dojść na górę przed zmrokiem. Kilka minut po ósmej z resztek snu wyrwało mnie pukanie do drzwi. Niezbyt natarczywe ale zdecydowane. - Yes, please. - powiedziałem. - What's up? - Co się stało? - Sir, sweeper-walla. - usłyszałem w odpowiedzi. Zamiatacz podłogi, sprzątacz. Uznał najwyraźniej, że to jego czas sprzątania i postanowił sprawdzić dlaczego nie opuściłem jeszcze pokoju by mu to umożliwić. Tak, rzeczywiście większość gości hoteliku - pielgrzymów - zebrała się o świcie, a może nawet wcześniej. Ale doba hotelowa kończyła się w południe o czym informowały wyraźnie tabliczki na każdym piętrze i w każdym pokoju!
 
Po drodze do Kedarnath mało kto z wędrowców pozdrawia innych. Mało tego, nie wszyscy nawet na pozdrowienia odpowiadają! Wydało mi się to dość dziwne zwłaszcza po ostatnich wędrówkach w Nepalu i zwykłych zwyczajach znanych mi z Ladakhu. No i oczywiście natychmiast za Nepalem i Ladakhiem zatęskniłem.
 
Na całym szlaku, momentami co jakieś 200m, byli też tacy, którzy "Namaste!" powtarzali do mnie po kilka razy. To nie byli wędrowcy - pielgrzymi. Stali ze złożonymi dłońmi i kłaniali się po kilka razy. Każdy miał atrybut: miotłę. Aha, i jeszcze identyfikator: to w końcu oficjalni sweeper-walla - zamiatacze szlaku pielgrzymkowego! Kłaniali się, pozdrawiali, a co bardziej śmiali wyciągali dłoń i mówili "tip, tip", albo "bakszisz, bakszisz" - napiwek. Mało widziałem takich, którzy by zamiatali.
 
Przez tych nowo poznanych zamiataczy przypomniał mi się jeszcze jeden - z hotelu "Raj Palace" w Ryszikeśu, w którym spędziłem kilka ostatnich dni po przylocie z Katmandu. Tam też nie wstawałem wcześnie ale nie później niż koło dziewiątej schodziłem do restauracji hotelowej na śniadanie. No i regularnie podczas śniadania pojawiał się sweeper-walla. Całkiem normalnie, nie bacząc na jedzących (nie zawsze byłem sam) zaczynał od zamiatania, a później przechodził do mycia podłogi restauracji. Bardzo czystej restauracji zresztą.

środa, 29 kwietnia 2015

Katmandu 25.4.2015

Podczas golenia rodzą się często refleksje. Czasami ważne. Wręcz jest tak, że niektóre golenia się pamięta. Nie zapomnę zapewne przerwanego golenia z ostatniej soboty (25/04/2015), choć ono akurat wyjątkowo refleksyjne nie było. Pamiętam też golenie - głowy, co o tyle nie jest bez znaczenia, że trwa dłużej a więc czasu na refleksje jest więcej - na Pahargandźu w Delhi w sierpniu 2000 r. po przyjeździe z Kalkuty i pracy w Kalighat. Wczoraj wieczorem, znów na Pahargandźu w Delhi, miałem podobne golenie - pełne refleksji, uświadamiania ostatnich zdarzeń, zadumy... Pahargandź: miejsce zadumy przy goleniu głowy...
 
25-go rano przylecieliśmy do Katmandu samolotem z Lukli. Przyjechaliśmy do hotelu; do około 11-tej czekaliśmy na pokoje. A później kąpaliśmy się po treku. Mnie trzęsienie zaskoczyło przy goleniu, niemal pod prysznicem na 2-gim piętrze hotelu. Grupa była 2 piętra wyżej. Wskoczyłem pod łóżko - jedyne co mi przyszło do głowy, jakkolwiek by to nie była złudna ochroną. Trzęsło długo i mocno choć zdawało mi się, że nie aż tak silniej niż niegdyś w Dharamśali. Na pewno jednak znacznie dłużej. Jak przestało, ubrałem się szybko, złapałem „mały” plecak, kasę i wybiegłem z hotelu. Moi byli już na zewnątrz: Monika w ręczniku, Piotr ogolony do połowy, część bez dokumentów nie mówiąc o jakimkolwiek bagażu czy ciepłym ubraniu. Stanęliśmy na małym placyku wśród wysokich budynków przy niedużej stupie, która w nazwie ma coś z "Aśoka" więc tłumaczyłem sobie, że stoi od dawna. Miejsce złe w wypadku zawalenia któregokolwiek z budynków ale lepsze niż wąskie uliczki, w których zabić może choćby spadająca cegła czy doniczka. Tam przetrwaliśmy pierwszy, najsilniejszy wstrząs wtórny. Nie wiedzieliśmy co z Karoliną, która pojechała wcześniej do kliniki na konsultacje w sprawie zapalenia zatok. Po tych pierwszych wstrząsach wtórnych przenieśliśmy się ze 200m, na nieduży plac-parking, który jest naprzeciw hotelu Potala Guest House na Thamelu. Dołączyła do nas Karola, która jak się okazało w trakcie trzęsienia i zaraz po była w szpitalu - ona widziała najwięcej....
 
Na placyku spędziliśmy dwie noce, głównie z lokalną ludnością, mieszkańcami najbliższej okolicy. Do hotelu wróciliśmy dwa razy - raz pierwszego dnia pod wieczór, na kilka minut, zabrać najpotrzebniejsze rzeczy, drugi raz przed wylotem, trzeciego dnia o świcie.
 
W "Potali" i jeszcze w dwóch hotelach w okolicy udostępnili toaletę ale drugiego dnia zaczęła kończyć się woda. Nie sądzę też by kanalizacja była w pełni sprawna. Oczywiście nie było prądu; sieć telefonii komórkowej raz działała raz nie, a jeśli tak, to przede wszystkim na sms. Drugiego dnia pojawił się sprzedawca herbaty oraz wózek z omletami i paranthą. Otworzyli mały sklepik mimo że w środku większość półek było poprzewracanych - chwała im za to, bo mogliśmy kupić sobie wodę i trochę herbatników.
 
Praktycznie nigdzie się nie ruszaliśmy (oprócz jednego uczestnika, któremu włączył się chyba duch reportera czy eksploratora każący iść na Durbar Square - z którego zdjęcia widzieliśmy już wtedy wcześniej w gazecie - i budzący niepokój pozostałych). Niewiele widzieliśmy. Co jakiś czas były wstrząsy wtórne generujące strach przed wchodzeniem w wąskie uliczki ale też strach przed mocnym zaśnięciem i ciągłą czujność. Najgorszy był wstrząs drugiego dnia (26/04) wczesnym popołudniem (koło 13-tej chyba) - przedziwny: na boki, jak na pontonie na wirach rzeki, długi.
 
Kolejnej nocy padało. Padało i raz na jakiś czas trzęsło lekko i krótko ale każdy taki wstrząs wywoływał podrywanie się wszystkich i krzyki budzenia tych, którym udałoby się przysnąć. Tej nocy odebrałem sms-a z informacją o akcji ewakuacyjnej organizowanej przez polski MSZ. O 6.30 pojechaliśmy na lotnisko. Po południu szczęśliwie wylecieliśmy, a wieczorem wypoczywaliśmy bezpiecznie i komfortowo na terenie Ambasady RP w Delhi.
 
Na terenie Ambasady położyłem się na chwilę na trawniku i zdałem sprawę z ciągłej czujności. Czy leżę dość daleko od budynków, jeśli przysnę to czy wystarczająco płytko by się zbudzić jeśli zatrzęsie...?
 
Wczoraj, gdy grupa wyjechała, padłem na całe popołudnie w hotelu na Pahargandźu. A potem był wieczór refleksji przy goleniu głowy...
 
Ktoś spytał, czy nie chcę wracać i pomagać. - Totalnie sobie tego nie wyobrażam! Tak, pomoc jest jak najbardziej potrzebna. Pomoc wykwalifikowanych służb - ekip poszukiwawczych, lekarzy. Pomoc silnych i wypoczętych, z możliwością bezpiecznego miejsca do spania w namiotach, dostępem do bieżącej wody, toalety, jedzenia. Bez siły i wypoczynku własnego na dłuższą metę pomagać innym się chyba nie da. Tak - jak sądzę - potrzebna jest pomoc psychiczna: taka zwykła, że jesteśmy z nimi, że to nas obchodzi. W takim wymiarze może warto by dotrzeć do jakiejś wsi pomóc w sprzątaniu, odbudowaniu. Ale wcale nie jestem pewien, że dotarcie w takie miejsce byłoby proste jeśli w ogóle możliwe; strach przed poruszaniem się gdziekolwiek jest spory, a zagrożenia przy wstrząsach wtórnych, które pewnie się jeszcze nie uspokoiły realne, nie mówiąc o wszelkich zagrożeniach związanych z malejącym dostępem do higieny i jedzenia.
 
Tak, trzeba pomagać! Nie tylko teraz ale przez nadchodzący czas - miesiące i lata wracania Nepalu do "normalności". I może to będzie najważniejsze. Pokazanie, że jesteśmy z nimi, że chcemy wciąż do Nepalu przyjeżdżać, wspierać Nepalczyków wędrując z nimi po szlakach trekkingów, śpiąc w ich hotelikach i schroniskach, jedząc w lokalnych knajpkach, podziwiając przyrodę i zabytki ich kraju, karmiąc się ich życzliwością i uśmiechami... Bądźmy z Nepalem nie tylko teraz!
 
29/4/2015, Pahargandź, Delhi
 

Bliźniacze budynki na Thamelu pomiędzy Chhetrapati a Potala Guest House. Niegdyś równolegle wieże. Katmandu, 26.04.2015 07:23 NPT, Nepal.

 

środa, 18 lutego 2015

Co na trekking w Himalajach: okulary przeciwsłoneczne

Oczywiście trzeba mieć i należy ich używać. Podczas trekkingów w Himalajach jesteśmy na znacznych wysokościach, a tam jest znacznie silniejsze promieniowanie UV groźne dla naszych oczu - nie chodzi więc tylko o to, że jest jasno i światło nas razi.
 
Powinniśmy używać okularów przeznaczonych do wędrówek górskich, o najwyższym stopniu przyciemniania (bodajże stopień 4). Powinny one mieć dość duże szkła oraz osłonki z boku, z dołu i z góry - tak by możliwie mało światła (najlepiej wcale) docierało do oczu inną drogą niż przez szkło okularów.
 
Znam już jeden przypadek, w którym trekker praktycznie nie mógł iść bo łzawiły i bolały go od światła oczy. Oczywiście miał okulary przeciwsłoneczne. Były to jednak okulary raz, że o średnim stopniu przyciemniania, dwa, że z małymi szkłami i bez osłonek - więc światło słoneczne docierało do oczu bokiem i od dołu, drażniąc je.
 
Ostatnio kupując okulary wybrałem model droższy ale z utwardzanym, bardziej odpornym na zadrapania - przynajmniej wg. danych producenta - szkłem. Na razie jestem zadowolony ale zobaczymy jak długo będą służyć.

wtorek, 17 lutego 2015

Co na trekking w Himalajach: kije trekkingowe

Zdecydowanie tak - używam! Prawie zawsze, bezwzględnie jeśli idę z dużym plecakiem, praktycznie na każdym trekkingu w Himalajach. Bardzo pomocne są przy przechodzeniu przez strumienie - czasami bez nich przejść się nie da albo przejście byłoby bardzo trudne; wspomagają kolana ("oszczędzają je") szczególnie przy zejściach ale i na podejściach - pomocne zwłaszcza gdy trzeba, idąc z plecakiem, stanąć na wysoki stopień; uratowały mnie tysiące razy przed upadkiem.
 
Tak, - wiem - osobom, które używają ich po raz pierwszy wydaje się to bez sensu. Na początku trudno się do nich przyzwyczaić. Po dwóch dniach jasne jest, że są przydatne.
 
Niektóre modele mają amortyzator - moim zdaniem zupełnie zbędna rzecz.
 
Warto zwrócić uwagę na ich wagę - czasami trzeba będzie je nosić w plecaku czy przypięte do niego. Ważne są końcówki - mają być odporne na ścieranie: widiowe. Ważny jest system blokowania poszczególnych części - ma być skuteczny i trwały, by kijek nam się nie złożył gdy się na nim oprzemy.
 
Niektórzy producenci wymieniają zużyte elementy czy wręcz po prostu sprzedają poszczególne elementy kijków osobno. Można więc na przykład kupić/wymienić w serwisie zdarte końcówki, zużyte elementy blokujące itp. Wciąż używam kije firmy Laki, które kupiłem bodaj przed podróżą w 2004 roku. Przeszły już ze mną kilka tysięcy kilometrów. Mają wymienione zarówno końcówki - pewnie ze 2 razy - jak i rękojeści.

wtorek, 20 stycznia 2015

Co na trekking w Himalajach: buty

Buty to najważniejsza część wyposażenia podczas trekkingu. Jeśli okażą się za małe, niewygodne lub będą nas obcierać, mogą zepsuć najpiękniejszy, wymarzony wyjazd. Warto poświęcić trochę czasu by przymierzyć wiele różnych, wybrać odpowiednie i koniecznie - rozchodzić je przed wyjazdem. Nie ma tu miejsca na oszczędności; nie należy też zakupu butów zostawiać na ostatnią chwilę.
 
Wysokie czy niskie
Wiem, że niektórzy doświadczeni górscy wędrowcy, w tym przewodnicy, noszą na lekkich, łatwiejszych trekkingach - takich jak trekking do Sanktuarium Annapurny, czy nawet do Bazy pod Everestem - niskie buty, tak zwane 'podejściówki'. Wędrowałem też z osobami, które szły w niskich butach, bo niewygodnie im się chodzi w wysokich.
Ja zawsze wybieram wysokie. Na trekkingach zwykle wędrujemy wiele godzi, często w trudnym terenie - po kamieniach, zboczach, nie zawsze wygodnymi ścieżkami. Nogi, a w szczególności stawy, są zmęczone. Zdarza się, że źle staniemy, noga wykręci się w stawie skokowym. I właśnie w takich sytuacjach - jestem przekonany - od urazu chronią nas w dużym stopniu buty z cholewkami. Nie bardzo wysokie - ja używam takich lekko powyżej kostki.
 
Skórzane czy z tkaniny (Cordura itp. + membrana Gore-Tex itp.)
Na jeden z trekkingów do Sanktuarium Annapurny, który bez wątpienia należy do lżejszych trekkingów himalajskich, zabrałem buty trekkingowe z Cordury z membraną (a więc teoretycznie nieprzemakalne) jednego z dość renomowanych i dobrze znanych producentów (nie były to na pewno buty z najwyższej półki ale na pewno z wyższej średniej). Model, który kupiłem miał nazwę wskazującą na przeznaczenie do 'light treku'. No i na ich pierwszym, 8 dniowym, lekkim treku, rozdarły się. Nie, nie z powodu złego szycia czy wady materiały ale po prostu - zapewne - zawadziłem o ostry kamień i rozciąłem jeden z butów. Polski przedstawiciel producenta nie uznał reklamacji. But, który nie był rozdarty może i nieprzemakalny przez pewien czas był ale na pewno nie długo - po prostu zapewne, membrana w bucie podlega tylu wyginaniom, że pęka i but szybko przestaje być nieprzemakalny. Oddychalność jak dla mnie pozostawiała wiele do życzenia.
Wybieram więc zwykle buty skórzane. Po prostu są bardziej odporne na przecięcia, otarcia - ma to znaczenie przede wszystkim w trudnym terenie, na kamienistych bezdrożach, na trudniejszych trekkach takich jak choćby te w Ladakhu. Takie buty łatwiej też skutecznie zaimpregnować.
 
Nowe czy wysłużone, sprawdzone na wielu trekkingach
Buty nie mogą być zupełnie nowe. Trzeba je przed wyjazdem sprawdzić i rozchodzić - czytaj odbyć w nich kilka kilkugodzinnych, najlepiej całodziennych, wędrówek. Dobrze jest sprawdzić je przynajmniej na pagórkach, w szczególności na zejściach po dłuższym marszu.
Stare i wysłużone to zdecydowanie zły pomysł. Stare i niewiele używane - też. Znam dwa przypadki rozsypania się butów podczas trekkingu w Himalajach. W pierwszym były to dobrze sprawdzone, dobrze rozchodzone i dość stare buty, które miały się świetnie sprawdzić - jak zawsze - na kolejnym treku. Po prostu żywot ich dobiegł końca - rozpadły się bodaj trzeciego dnia 10, czy 11-dniowego treku. Na szczęście ich właścicielka miała ze sobą jeszcze parę butów niskich ("podejściówek"). W drugim przypadku to były mało używane buty raczej ze średniej pułki, owszem rozchodzone ale... dwa czy trzy lata wcześniej... Odpadły od nich podeszwy (po prostu odkleiły się) na pierwszych 100m trekkingu! Na szczęście to był trek w rejonie Everestu, gdzie baz problemu (przynajmniej na początku) można kupić wiele elementów wyposażenia, w tym niezłe buty.
 
Marka
Nie ma znaczenia, myślę. Nie ma co kierować się tym, że ktoś inny ma takie, to ja też. Buty mają pasować do naszych stóp. Oczywiście renomowana marka to jakaś gwarancja jakości. Warto pewnie poszperać na forach jak wybrany producent reaguje na reklamacje (patrzy przypadek moich 'butów do lekkiego trekkingu'). Są producenci, którzy wymieniają ponoć (odpłatnie) zdarte podeszwy - nigdy z tego nie korzystałem. Myślę, że przy wyborze butów nie ma miejsca na oszczędności; nie kupujemy butów na jeden wyjazd.
 
Podeszwa
Chcę tu zwrócić uwagę na jeden aspekt - nie zawsze lub nie dla wszystkich oczywisty. Wiele szlaków w Himalajach, pewnie szczególnie w Ladakhu, to żwirowo-pylaste ścieżki. Jeśli takie są nachylone - a zwykle są - i schodzimy nimi stromo w dół, to łatwo się poślizgnąć i nie tylko upaść boleśnie na tyłek ale i się mocno poobcierać. Schodząc takimi ścieżkami nie ma oczywiście mowy o stawianiu stóp bokiem, czy krawędziowaniu. Schodzimy - przynajmniej ja tak schodzę - stawiając całą stopę na wprost, zaczynając od pięty. I tu ważny jest obcas buta. Bo to obcas ma ostrą krawędź stawiającą opór przy schodzeniu po pyle, żwirze czy błocie. Ważne też są poprzeczne rowki w podeszwie.
Są buty trekkingowe (zwłaszcza lżejsze modele), które obcasa nie mają. Obcasów zwykle nie mają też buty niskie - "podejściowe".
Oczywiście, ważne jest też trzymanie się buta na skale, czyli tarcie, a więc tworzywo z jakiego podeszwa jest zrobiona. No i tu chyba od lat przoduje Vibram; większość producentów butów trekkingowych właśnie Vibramu używa.
 
Bąble, odciski, otarcia
Najlepiej im zapobiegać - jak powstaną, to niewiele da się z nimi zrobić niestety, tzn. w niewielkim stopniu da się pomóc. Zasada więc jest taka, że jeśli wędrując czujesz, że coś uwiera, przeszkadza w bucie, to natychmiast trzeba się zatrzymać i powód usunąć.
Na bąble - by zapobiec ich rozwojowi i w czasie dalszej wędrówki chronić skórę w miejscu, w którym powstał bąbel - przydatne są plastry żelowe (pewnie najpopularniejsze są te firmy Jonson&Jonson ale są też dużo tańsze alternatywne).
Bardzo ważne, żeby pięta w bucie pozostawała nieruchoma - to znaczy, żeby podczas marszu nie ruszała się lekko góra-dół ocierając o tył buta. Jeśli tak się dzieje, to trzeba natychmiast się zatrzymać i ponownie zawiązać but. Wiem co mówię - na jednym z trekkingów, spiesząc się bardzo zignorowałem takie niewielkie przemieszczanie się pięty: po kilku godzinach miałem rany, które oczywiście nie były łatwe do wygojenia i oczywiście dokuczały boleśnie przy każdym kroku w kolejne dni wędrówki.
 
Skarpety
Mega ważne! Kolejna rzecz, na której nie ma co oszczędzać. Mają dobrze odprowadzać wilgoć stopy i chronić przed odparzeniami, bąblami, obtarciami. Nie jest moją intencją by polecać tu produkty konkretnych firm ale używając już przeróżnych najbardziej cenię skarpety trekkingowe firmy SmartWool. Drogie ale zdecydowanie uważam, że 2 pary takich warto mieć (przynajmniej w Ladakhu wszystko bardzo szybko schnie - najczęściej wyprane wieczorem skarpety rano będą suche; nawet jeśli nie, to mając dwie pary uprane skarpety można przyczepić do plecaka - zapewne wyschną w ciągu dnia marszu).
Na postojach zdejmuję zwykle buty i skarpety, by je przesuszyć i dać nieco odpocząć nogom. To - jak sądzę - zapobiega w pewnym stopniu powstawaniu bąbli. Jeśli stopy są mocno rozgrzane, to pewnie dobrze jest je schłodzić w strumieniu (choć to zwykle nie pomaga na długo); ewentualnie zmienić skarpety na świeże, suche.
Na ciężkich trekach z długimi dziennymi przejściami oglądam zawsze wieczorem stopy i wszelkie miejsca wyglądające na podrażnione smaruję maścią - używam zwykle maści 'Alantan Plus'. Przy leczeniu ran okazała się kiedyś pomocna 'MaxiBiotic' / 'Tribiotic'. To bez wątpienia nie jedyne maści przydatne w takich wypadkach i pewnie nie najlepsze, a i być może wcale nie właściwe. Wspominam tu raczej o nich by generalnie zaznaczyć, że maści dobrze ze sobą mieć i odsyłam po poradę przy wyborze konkretnych specyfików do farmaceutów i lekarzy.
Ostatnio używałem też kilkakrotnie maści/kremu zapobiegającego odciskom (przynajmniej w założeniu) w sztyfcie - patrz zdjęcie. Przed marszem smarowałem podrażnione miejsca narażone na powstanie bąbla.
 
Sandały
Jeśli na trasie trekkingu konieczne jest przechodzenie przez strumienie, zabieram sandały. W takim wypadku są to dobre sandały z tworzywa sztucznego (nie mogą być skórzane, bo noga będzie się w nich ślizgać gdy będą mokre) umożliwiające dobre zapięcie na stopach - tak by stopa się nie przemieszczała. Dno strumieni jest zwykle kamieniste - bez butów niewygodnie się idzie i łatwo się przewrócić.
Jeśli nie zabieram sandałów, to biorę jakieś klapki, które używam na biwakach, by dać odpocząć stopom od butów trekkingowych.
 
Moje znoszone (a tu też nieco zamarznięte) buty trekkingowe Boreal'a
Tak zwany 'boot nakpo' - najlepsze buty na Czadar Trek (Chadar Trek) w Ladakhu. Zobacz też opis tu.
Podeszwa moich mocno znoszonych butów trekkingowych Boreal'a - obcas!
Plastry żelowe i maść pomocna w gojeniu niedużych ran.
Wspomniany sztyft pomocny w zapobieganiu odciskom.