sobota, 9 maja 2015

Sweeper-walla

Nad Gaurikund od świtu latały helikoptery. Mnóstwo ich! Były momenty, że przelatywał jakiś co minutę. Woziły pielgrzymów do odległego o kilkanaście kilometrów Kedarnath - dla hinduistów jednego z najważniejszych miejsc pielgrzymkowych w Himalajach.
 
Podróż helikopterem to oczywiście najbardziej luksusowa droga dotarcia do Kedarnath. Można też iść pieszo, jechać konno lub zostać zaniesionym górskim, stromo wznoszącym się szlakiem w lektyce. Funkcjonują dwie wersje lektyk: siedzisko niesione przez dwie pary tragarzy albo fotelik zakładany na plecy zwykle niezbyt krępego mężczyzny. Te ostatni noszą ponoć wyłącznie Nepalczycy.
 
Byłem zmęczony i chciałem spać. Zdawało mi się, że nie muszę ruszać o świcie by dojść na górę przed zmrokiem. Kilka minut po ósmej z resztek snu wyrwało mnie pukanie do drzwi. Niezbyt natarczywe ale zdecydowane. - Yes, please. - powiedziałem. - What's up? - Co się stało? - Sir, sweeper-walla. - usłyszałem w odpowiedzi. Zamiatacz podłogi, sprzątacz. Uznał najwyraźniej, że to jego czas sprzątania i postanowił sprawdzić dlaczego nie opuściłem jeszcze pokoju by mu to umożliwić. Tak, rzeczywiście większość gości hoteliku - pielgrzymów - zebrała się o świcie, a może nawet wcześniej. Ale doba hotelowa kończyła się w południe o czym informowały wyraźnie tabliczki na każdym piętrze i w każdym pokoju!
 
Po drodze do Kedarnath mało kto z wędrowców pozdrawia innych. Mało tego, nie wszyscy nawet na pozdrowienia odpowiadają! Wydało mi się to dość dziwne zwłaszcza po ostatnich wędrówkach w Nepalu i zwykłych zwyczajach znanych mi z Ladakhu. No i oczywiście natychmiast za Nepalem i Ladakhiem zatęskniłem.
 
Na całym szlaku, momentami co jakieś 200m, byli też tacy, którzy "Namaste!" powtarzali do mnie po kilka razy. To nie byli wędrowcy - pielgrzymi. Stali ze złożonymi dłońmi i kłaniali się po kilka razy. Każdy miał atrybut: miotłę. Aha, i jeszcze identyfikator: to w końcu oficjalni sweeper-walla - zamiatacze szlaku pielgrzymkowego! Kłaniali się, pozdrawiali, a co bardziej śmiali wyciągali dłoń i mówili "tip, tip", albo "bakszisz, bakszisz" - napiwek. Mało widziałem takich, którzy by zamiatali.
 
Przez tych nowo poznanych zamiataczy przypomniał mi się jeszcze jeden - z hotelu "Raj Palace" w Ryszikeśu, w którym spędziłem kilka ostatnich dni po przylocie z Katmandu. Tam też nie wstawałem wcześnie ale nie później niż koło dziewiątej schodziłem do restauracji hotelowej na śniadanie. No i regularnie podczas śniadania pojawiał się sweeper-walla. Całkiem normalnie, nie bacząc na jedzących (nie zawsze byłem sam) zaczynał od zamiatania, a później przechodził do mycia podłogi restauracji. Bardzo czystej restauracji zresztą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz