Nad Gaurikund od świtu latały helikoptery. Mnóstwo ich! Były momenty, że przelatywał jakiś co minutę. Woziły pielgrzymów do odległego o kilkanaście kilometrów Kedarnath - dla hinduistów jednego z najważniejszych miejsc pielgrzymkowych w Himalajach.
Podróż helikopterem to oczywiście najbardziej luksusowa droga dotarcia do Kedarnath. Można też iść pieszo, jechać konno lub zostać zaniesionym górskim, stromo wznoszącym się szlakiem w lektyce. Funkcjonują dwie wersje lektyk: siedzisko niesione przez dwie pary tragarzy albo fotelik zakładany na plecy zwykle niezbyt krępego mężczyzny. Te ostatni noszą ponoć wyłącznie Nepalczycy.
Byłem zmęczony i chciałem spać. Zdawało mi się, że nie muszę ruszać o świcie by dojść na górę przed zmrokiem. Kilka minut po ósmej z resztek snu wyrwało mnie pukanie do drzwi. Niezbyt natarczywe ale zdecydowane. - Yes, please. - powiedziałem. - What's up? - Co się stało? - Sir, sweeper-walla. - usłyszałem w odpowiedzi. Zamiatacz podłogi, sprzątacz. Uznał najwyraźniej, że to jego czas sprzątania i postanowił sprawdzić dlaczego nie opuściłem jeszcze pokoju by mu to umożliwić. Tak, rzeczywiście większość gości hoteliku - pielgrzymów - zebrała się o świcie, a może nawet wcześniej. Ale doba hotelowa kończyła się w południe o czym informowały wyraźnie tabliczki na każdym piętrze i w każdym pokoju!
Po drodze do Kedarnath mało kto z wędrowców pozdrawia innych. Mało tego, nie wszyscy nawet na pozdrowienia odpowiadają! Wydało mi się to dość dziwne zwłaszcza po ostatnich wędrówkach w Nepalu i zwykłych zwyczajach znanych mi z Ladakhu. No i oczywiście natychmiast za Nepalem i Ladakhiem zatęskniłem.
Na całym szlaku, momentami co jakieś 200m, byli też tacy, którzy "Namaste!" powtarzali do mnie po kilka razy. To nie byli wędrowcy - pielgrzymi. Stali ze złożonymi dłońmi i kłaniali się po kilka razy. Każdy miał atrybut: miotłę. Aha, i jeszcze identyfikator: to w końcu oficjalni sweeper-walla - zamiatacze szlaku pielgrzymkowego! Kłaniali się, pozdrawiali, a co bardziej śmiali wyciągali dłoń i mówili "tip, tip", albo "bakszisz, bakszisz" - napiwek. Mało widziałem takich, którzy by zamiatali.
Przez tych nowo poznanych zamiataczy przypomniał mi się jeszcze jeden - z hotelu "Raj Palace" w Ryszikeśu, w którym spędziłem kilka ostatnich dni po przylocie z Katmandu. Tam też nie wstawałem wcześnie ale nie później niż koło dziewiątej schodziłem do restauracji hotelowej na śniadanie. No i regularnie podczas śniadania pojawiał się sweeper-walla. Całkiem normalnie, nie bacząc na jedzących (nie zawsze byłem sam) zaczynał od zamiatania, a później przechodził do mycia podłogi restauracji. Bardzo czystej restauracji zresztą.
Podróż helikopterem to oczywiście najbardziej luksusowa droga dotarcia do Kedarnath. Można też iść pieszo, jechać konno lub zostać zaniesionym górskim, stromo wznoszącym się szlakiem w lektyce. Funkcjonują dwie wersje lektyk: siedzisko niesione przez dwie pary tragarzy albo fotelik zakładany na plecy zwykle niezbyt krępego mężczyzny. Te ostatni noszą ponoć wyłącznie Nepalczycy.
Byłem zmęczony i chciałem spać. Zdawało mi się, że nie muszę ruszać o świcie by dojść na górę przed zmrokiem. Kilka minut po ósmej z resztek snu wyrwało mnie pukanie do drzwi. Niezbyt natarczywe ale zdecydowane. - Yes, please. - powiedziałem. - What's up? - Co się stało? - Sir, sweeper-walla. - usłyszałem w odpowiedzi. Zamiatacz podłogi, sprzątacz. Uznał najwyraźniej, że to jego czas sprzątania i postanowił sprawdzić dlaczego nie opuściłem jeszcze pokoju by mu to umożliwić. Tak, rzeczywiście większość gości hoteliku - pielgrzymów - zebrała się o świcie, a może nawet wcześniej. Ale doba hotelowa kończyła się w południe o czym informowały wyraźnie tabliczki na każdym piętrze i w każdym pokoju!
Po drodze do Kedarnath mało kto z wędrowców pozdrawia innych. Mało tego, nie wszyscy nawet na pozdrowienia odpowiadają! Wydało mi się to dość dziwne zwłaszcza po ostatnich wędrówkach w Nepalu i zwykłych zwyczajach znanych mi z Ladakhu. No i oczywiście natychmiast za Nepalem i Ladakhiem zatęskniłem.
Na całym szlaku, momentami co jakieś 200m, byli też tacy, którzy "Namaste!" powtarzali do mnie po kilka razy. To nie byli wędrowcy - pielgrzymi. Stali ze złożonymi dłońmi i kłaniali się po kilka razy. Każdy miał atrybut: miotłę. Aha, i jeszcze identyfikator: to w końcu oficjalni sweeper-walla - zamiatacze szlaku pielgrzymkowego! Kłaniali się, pozdrawiali, a co bardziej śmiali wyciągali dłoń i mówili "tip, tip", albo "bakszisz, bakszisz" - napiwek. Mało widziałem takich, którzy by zamiatali.
Przez tych nowo poznanych zamiataczy przypomniał mi się jeszcze jeden - z hotelu "Raj Palace" w Ryszikeśu, w którym spędziłem kilka ostatnich dni po przylocie z Katmandu. Tam też nie wstawałem wcześnie ale nie później niż koło dziewiątej schodziłem do restauracji hotelowej na śniadanie. No i regularnie podczas śniadania pojawiał się sweeper-walla. Całkiem normalnie, nie bacząc na jedzących (nie zawsze byłem sam) zaczynał od zamiatania, a później przechodził do mycia podłogi restauracji. Bardzo czystej restauracji zresztą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz